Dowody- wspomnienia osoby dotkniętej przemocą domową.

2 minut czytania
07.12.2022

Pierwsze pytanie, jakie usłyszysz to: „Czy ma Pani dowody?”

Nikt nie pyta, jak się czujesz, czy czegoś potrzebujesz, jak sobie z tym radzisz…

Najważniejszy jest dowód. W każdej postaci: sms, fotografia, wszystko, co może przyczynić się do udowodnienia stanu faktycznego. Najlepiej, by zawierał dokładną datę…tylko i aż tyle.

Człowiek doświadczający przemocy nie myśli o takich rzeczach.

„Jak to-dowód?”

Przecież tam byłam, widziałam, czułam, słyszałam. To niestety nie wystarczy. Wielokrotnie więc brałam czystą kartkę i drżącą ręką pisałam przebieg zdarzenia: data, godzina oraz dialog, każde słowo, które usłyszałam, wszystko, co wtedy czułam, co udało mi się zapamiętać, a o czym tak bardzo chciałam zapomnieć. Nawet jeśli, coś wydawało mi się mało istotne, później, w kontekście całości zdarzenia, miało największy sens. Były sytuacje, że nie miałam pod ręką długopisu ani kartki, ale telefon miałam zawsze. Wiem, że byłoby mi wtedy dużo łatwiej, gdybym miała taką aplikację.

Żyjemy wciąż w pośpiechu, ileż to razy zdarza się, że przez przypadek coś wykasujemy, usuniemy, telefon nagle przestanie „współpracować”. W aplikacji wszystko zostaje, nie musisz martwić się – gdzie zostawiłaś kartkę z notatką z tego zdarzenia. Nie zastanawiaj się, czy coś się przyda. Po prostu „wyrzuć to” z siebie. Tu liczysz się Ty, Twoje myśli, Twoje uczucia, Twoje czyny. Cokolwiek uznasz za dowód, może przyczynić się do przekonania innych o tym, jak było naprawdę. Nikt bowiem nie widzi tego, co wewnątrz Ciebie: Twoich ran, „szpilek” powbijanych w serce, słów, które przecięły Cię na wskroś i pod którymi ugięły Ci się kolana…Jeśli już raz wyrzucisz z siebie bolesne zdarzenia, później będzie Ci łatwiej o nich rozmawiać np. w sądzie.

Każdy dowód jest dobry i nawet jeśli się nie przyda, to przyczyni się do Twojego procesu odzyskiwania sił, bo zdarzenie będzie już w jakiś sposób poza Tobą.

Osoba anonimowa

Krótka opinia psychologa

Kiedy rozmawiam z ludźmi doświadczającymi przemocy nabieram przekonania, że przemoc boli podwójnie. Boli w chwili, w której jej doświadczają oraz w momencie, kiedy zaczynają o niej mówić. Zaprzeczenie, bagatelizowanie, racjonalizacja, wyparcie i szereg innych mechanizmów obronnych pozwalają trwać i przetrwać w często bardzo toksycznych relacjach, ale kiedy w wyniku pracy z psychologiem albo tego, że przelewa się kropla goryczy klientka lub klient postanawia tę relację zmienić zaczyna potrzebować solidnych argumentów. Niebieski kalendarz może bardzo w tym pomóc. Zbierane tam informacje pozwalają nazwać rzeczy po imieniu, określić cykle przemocy – dzięki czemu odzyskać możliwość wpływu na sytuację oraz zebrać konkrety, które pomogą przemocy zaprzestać. Te konkrety to dowody na to, że byliśmy krzywdzeni. Bo niestety dowodem nie jest to, że mówimy prawdę, że tam byliśmy, że czuliśmy to co czuliśmy i dobrze wiemy, jak było. Dowodem są konkretne zapiski, relacje, obdukcje, konkretne daty, miejsca i świadkowie. Niebieski kalendarz według mnie jest narzędziem, które pozwala dbać i chronić siebie w sytuacji, kiedy nie zawsze jesteśmy bezpieczni i chronieni przez osoby teoretycznie nam bliskie.

Wywiad z Panem Krzysztofem Sarzałą.

8 minut czytania
07.11.2022

Elżbieta Dalecka: Dzisiaj chcę przede wszystkim porozmawiać o Pana nowym projekcie „Gra w dobre zachowania”. Może na początek – skąd pojawił się taki pomysł? Z tego, co już jest mi wiadome, to koncepcja amerykańska. Jakie są Pana pierwsze doświadczenia związane z tym projektem?

Krzysztof Sarzała: Dowiedziałem się o projekcie mniej więcej roku temu. Jednak to już dwa lata wcześniej dyrektor Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych, Pan Krzysztof Brzózka, będąc w Stanach Zjednoczonych, poznał projekt o nazwie „Gra w dobre zachowania” (ang. „good behaviour game”, „GBG”).

Projekt ten jest realizowany w niektórych ze stanów USA już od lat 70-tych ubiegłego wieku. Program adresowany jest do dzieci tzw. edukacji wczesnoszkolnej, odpowiednika naszych klas 1-3 Szkoły Podstawowej. Dzieci, które zaczynają naukę szkolną, zmierzają się z pewnym kryzysem normatywnym – dziecko w nowym środowisku musi nabyć pewnych umiejętności.  Chodząc do szkoły, musi nauczyć się budować relacje z rówieśnikami, umieć współpracować z dorosłym-nauczycielem itp. Takich zadań rozwojowych postawionych przed dzieckiem jest bardzo dużo.

Dla takiego malucha, który najczęściej wychodzi z domu z czułych objęć mamusi i tatusia, jest to ogromne przeżycie. Jednym dzieciom przychodzi to łatwiej, inne trudniej znoszą zmiany. Ale to już przez psychologów i pedagogów zostało dawno zauważone. Stąd powstał pomysł wspomnianego programu – miało to być antidotum, recepta na bezkolizyjne wejście dziecka do środowiska szkolnego. Jego celem jest ułatwienie dzieciom nauki zasad współpracy z innymi dziećmi, poznawania reguł rządzących szkolnym światem i stosowania się do tych reguł.

„Gra” pozostaje w konwencji zabawy. Wszystkim dzieciom wprowadza się jak najprostsze zasady. Na przykład, zachowujemy pewien poziom głośności, przestrzegamy reguł, stosujemy się do instrukcji, jesteśmy dla siebie uprzejmi. Są to bardzo proste zasady, właściwie elementarne, ale zanim dzieci je przyswoją i będą stosować na co dzień, bez zaleceń i poleceń, to trzeba włożyć w to trochę wysiłku. Wyniki badań co do efektów programu wykazały, że nie tylko ułatwia on „wejście” do szkoły jako instytucji. Okazuje się, że dzieci mają mniejsze skłonności do różnych zaburzeń, trudności i kryzysów w wieku dorastania, a nawet chorób w zakresie zdrowia psychicznego. Właśnie to bezkolizyjne wejście w szkolny świat w wieku 5-8 lat przynosi efekty w wieku nastoletnim.

O jakich efektach mowa?

Amerykański Instytut Badawczy przez wiele lat badał skuteczność programu i okazało się, że te dzieci, które uczestniczyły w programie, w stosunku do grup kontrolnych, czyli tych, które nie uczestniczyły w projekcie, porównując ich po osiągnięciu wieku 20-stu lat, rzadziej musiały korzystać z pomocy w zakresie zdrowia psychicznego, miały mniej problemów związanych z sięganiem po środki odurzające, rzadziej wpadały też w inne uzależnienia. Stwierdzono, że potrafią lepiej współpracować. Nie są to jednak „cudowne” efekty. Program jest tylko jednym z elementów, który ułatwia późniejsze funkcjonowanie w dorosłym życiu w niezaburzony, niezakłócony sposób i to właśnie zostało potwierdzone.

To od wskazanej instytucji kupiliśmy licencję na wprowadzenie projektu w Polsce. Sprawują oni również kontrolę nad tym, żeby program był przez nas wykonywany zgodnie z zaleceniami – nie możemy wykorzystać tylko jakiejś jego części, a resztę pominąć. Jesteśmy dokładnie sprawdzani, czy stosujemy wszystkie te zasady, które nam przekazano.

Poza Stanami Zjednoczonymi program realizowany jest – w państwach Europy Zachodniej, a także w Brazylii. O ile wszędzie przynosił rezultaty, to autorzy dość szczególnie podkreślają, że, na przykład w Brazylii, nie odniósł dokładnie takiego samego efektu jak w krajach europejskich czy Stanach Zjednoczonych, co może być związane z innymi szczególnymi okolicznościami. Ale także oczywiście przynosił pozytywne zmiany w tamtejszej społeczności szkolnej.

A u nas, w Polsce, jak przyjął się projekt „gry w dobre zachowania”? Jak obecnie wygląda prowadzenie projektu i jego dalszy rozwój?

W Polsce od początku jednym z promotorów projektu jest krakowska fundacja „Ukryte skrzydła”, która czuwa nad programem w kilkunastu szkołach krakowskich i warszawskich. Od ubiegłego roku projekt rozkwita tam na niebywałą niemal skalę. Na przykład: w Gdańsku zaczęliśmy w ubiegłym roku od 112-stu klas pierwszych, a w tym roku szkolnym dołączy kolejnych 85 klas. Czyli będziemy mieli około 200-stu klas działających w projekcie.

Urząd Miasta Gdańsk dofinansował realizację programu w Gdańsku, dzięki czemu stało się możliwe jego wdrożenie. Mnie poproszono o koordynację tego programu właśnie na terenie Gdańska. Być może będzie przechodzić do sąsiednich miejscowości, jednak na razie robimy to w Gdańsku. Patrzymy też łakomym okiem na Gdynię. Jesteśmy już po obiecujących rozmowach z władzami Sopotu.

Jaka jest Pana rola w projekcie? Co wymaga Pana największego zaangażowania?

Jak wspomniałem, zafascynowałem się tym programem we wrześniu ubiegłego roku. Najpierw analizowałem sam projekt na papierze, ale ponieważ jestem też coachem w programie, nie tylko koordynatorem, to miałem pod swoją opieką ośmiu nauczycieli.

Struktura programu wygląda w ten sposób, że najpierw organizujemy pięciodniowe szkolenie. Podczas niego uczymy nauczycieli tego, jak dostosować swoje metody wychowawcze do programu, dajemy im wszystkie przybory, a jest ich całkiem sporo. Są to m.in. tablice poglądowe z naszymi zasadami. Dzienniczki dobrych zachowań dla każdego ucznia. Kolejne sukcesy, które odnosi dziecko, wiążą się bowiem z otrzymaniem drobnych nagród, np. naklejek z uśmiechniętą buzią.

Metoda jest oparta właśnie nie o karanie, lecz o wzmacnianie pozytywne. Duży nacisk kładzie się na to, żeby dzieci były nagradzane – poprzez różne materialne i niematerialne nagrody, które pozytywnie wzmacniają u nich chęć do tego, żeby stosować się do zasad. Po szkoleniu każdy nauczyciel jest pod opieką coacha przez cały rok szkolny. Coacha, czyli takiej osoby, która mu towarzyszy, służy radą i regularnie się z nim kontaktuje, rozmawia. Spotyka się też w klasie i od czasu do czasu jest zapraszana do udziału w grze z dziećmi.

Jak bardzo gra w dobre zachowania zmienia podejście nauczyciela do nauczania? W porównaniu z tym tradycyjnym modelem, który jest nam znany z naszych szkolnych lat.

Gra jest o tyle ciekawa i fajna, że nie burzy nauczycielowi toku nauczania. Tak naprawdę nauczyciel, który przystępuje do tego projektu nabywa umiejętności, dostaje te materiały. Potem jest proszony, żeby realizując zwykły program swojego nauczania, czyli to, co robi z tymi uczniami klasy pierwszej lub drugiej, dodał anturaż tego projektu.

Na przykład, ćwicząc z dziećmi kaligrafię i rysując literę albo robiąc jakieś inne zadanie, żeby wcześniej zakomunikował: „teraz będziemy to samo ćwiczenie robić w ten sposób, że zagramy w grę dobre zachowania”. Od teraz przez kolejne 10 minut dzieci rysują literki, ale jednocześnie są proszone o to, żeby zastosować się do czterech zasad dotyczących właśnie jakości pracy.

  1. Pracujemy cicho i spokojnie.
  2. Jesteśmy wobec siebie uprzejmi.
  3. Opuszczamy nasze miejsca tylko za pozwoleniem.
  4. Postępujemy zgodnie z poleceniami.

Nauczyciel przygląda się pracy dzieci, a potem podsumowuje jej przebieg. Oczywiście mówię o tym w dużym skrócie. W czasie powiedzmy 40-45 minut lekcji, nauczyciel 10 minut poświęca na grę w dobre zachowania. Po jakimś czasie dzieci mają z tego świetną zabawę. Dostosowują się stosunkowo łatwo – wręcz czekają, kiedy będzie kolejna gra. Nauczyciel nie musi robić nic dodatkowego – gra przbiega obok treści edukacyjnych przekazywanych w toku programu nauczania.

Czyli dla dzieci jest to kontynuacja modelu „nauki przez zabawę”?

Forma gry jest przyjazna zarówno dla dziecka jak i nauczyciela. Dzieci są zaangażowane i zadowolone, cieszą się i uczą się stosować te najprostsze zasady, czyli na przykład, żeby pracować na jednym z pięciu poziomów głośności, co już jest ułatwieniem dla nauczyciela. On z kolei spokojnie realizuje przewidzianą podstawę programową. Utrzymać porządek w klasie to nie takie łatwe zadanie, zwłaszcza z siedmiolatkami. W obliczu powrotu do szkoły po przerwie wynikającej z nauki zdalnej jest to również utrudnione. Gra pozwoliła pokonać również te popandemiczne trudności, co okazało się niezamierzonym, dodatkowym plusem. 

Gdy byłem coachem nauczycieli z jednej z gdańskich szkół i widziałem, już w praktyce, jak wygląda gra, gdy przychodziłem na lekcje, rozmawiałem z nauczycielami, to zafascynowałem się tym tematem jeszcze bardziej. Widziałem, jak na początku nauczyciele dość ostrożnie do tego przystępują, wiadomo, to dla nich coś nowego. Potem, z czasem, sami się przekonali do tego narzędzia. Mało tego, dzisiaj wielu z nich już nie wyobraża sobie, że mogą uczyć dzieci bez zastosowania gry w dobre zachowania.

Rozumiem, że dobre słowo niesie się wśród kadry nauczycielskiej i chętnych do projektu nie brakuje?

Do nowego naboru zgłaszają się nauczyciele, którzy nie uczestniczyli wcześniej, ale coś o projekcie słyszeli. Sami z siebie są zainteresowani, pytają o program. To jest kolejny pozytywny efekt – nie tylko dzieci się czegoś uczą, ale również nauczyciele nabywają takich umiejętności, których nie ma na studiach ani szkoleniach. Właśnie tego wspomnianego patrzenia na pozytywy, nagradzania – wzmacniania pozytywnego. To jest bardzo skuteczna metoda.

Niestety, polska szkoła skażona jest jeszcze taką „czarną pedagogiką” z lat 20-30-tych ubiegłego stulecia – to oczywiście moja opinia, jednak zajmuję się tą tematyką już od wielu lat. Program jest dodatkowym przyczynkiem do tego, żeby nauczyciele odchodzili od starych metod wychowawczych. Aby nabywali umiejętności jak pracować z dziećmi i dodatkowo nie zwiększać stresu i napięć. Nauka ma w dalszym ciągu być zabawą i obie strony mają czerpać dobre doświadczenia.

Zaciekawiło mnie to, że po gruntownym przeszkoleniu i otrzymaniu kompletu materiałów pozostają Państwo w dalszym ciągu w stałym kontakcie z ekspertami ze Stanów, są pod ich kontrolą, służą oni Państwu konsultacjami i ogólną pomocą. Jak udało się pogodzić polskie szkolne realia z amerykańskimi tak, aby projekt miał szansę na powodzenie również u nas? A może zasady gry są na tyle uniwersalne, że nie stanowiło to problemu?

Tak, musimy składać dokładne sprawozdania autorom metody, dlatego też prosimy nauczycieli, żeby wszystko kompleksowo dokumentowali. Na szczęście odbywa się to za pomocą platformy on-line. Nauczyciele wprowadzają swoje raporty. Amerykanie pozostawiają sobie prawo do wglądu i oceny, na ile przestrzegane są zasady.

Mam wnuczki, które się uczą w Kalifornii. Akurat mniej-więcej na poziomie edukacji pierwszej klasy, więc nawet mam osobite doświadczenia. Byłem tam, widziałem i otrzymuję na bieżąco relację, jak wygląda nauka w amerykańskich szkołach. W porównaniu z nauką polskich dzieci widzę oczywiście pewne różnice. Aczkolwiek gra dotyczy właśnie tak elementarnych rzeczy, że tutaj jakieś specjalnej manipulacji nie trzeba było dokonywać, aby ją dostosować. Są subtelne różnice, np. w jakichś sformułowaniach dotyczących zasad, ale tak naprawdę to są kosmetyczne zmiany. Ten projekt można było zacząć realizować oczywiście dopiero po gruntownym i dokładnym tłumaczeniu wszystkich materiałów szkoleniowych.

Pierwsze lata programu w Polsce to był właśnie ogromny wysiłek włożony w tłumaczenie. Nauczyciel dostaje podręcznik, coach dostaje podręczną prezentację, są też wspomniane dzienniczki dobrych zachowań, tablice, które nauczyciel dostaje do zawieszenia w klasie i do używania itd. To musiało być bardzo dobrze przetłumaczone – zrozumiałe dla polskiego dziecka. Zarówno polskie jak i amerykańskie materiały dotyczące Gry są dostępne w Internecie – można obejrzeć nagrania wideo z przebiegu Gry w szkole polskiej, w szkole amerykańskiej. Wtedy zobaczy się, że specjalnie się od siebie nie różnią.

Amerykańskie społeczeństwo jest wielokulturowe, są dzieci posługujące się różnymi językami, co czasem sprawia trudność i staje się wyzwaniem dla amerykańskiego nauczyciela.  Ale tu z kolei mogę powiedzieć, że ostatni czas pokazał nam, że my też musimy się z tym zmierzyć. Liczba dzieci ukraińskich, które pojawiły się w polskich szkołach, także w pierwszych klasach, czyli tych objętych grą w dobre zachowania, była takim wyzwaniem. Jak w zmienionych warunkach realizować projekt? Okazało się, że nie ma z tym problemu.

Czyli różnice występują, ale marginalnie.

Z drugiej strony w Ameryce, w porównaniu z nami, ludzie znacznie wcześniej skłaniają się ku współdziałaniu i współpracy w społeczeństwie. To się wiąże, jak sądzę, jeszcze z historią Stanów Zjednoczonych, tym, jak one powstały. Zakładanie miasteczek, wspólne budowanie domów, kościołów itd. To trwa do dzisiaj, choć może nie jest tak widoczne. W ten sposób powstały wspólnotowe formy rozwiązywania problemów. Ot, chociażby program Anonimowych Alkoholików, który był oryginalnie metodą amerykańską.  W Europie zawsze leczono indywidualnie – lekarz czy psycholog, psychoterapeuta odbywali spotkania 1-1 z pacjentami w prywatnych gabinetach. Amerykanie stwierdzili zaś, że znacznie skuteczniej można pewne rzeczy wprowadzać, gdy pacjentów z podobnymi problemami zbierze się w jedną grupę. Nawet jeśli nie będzie z nimi psychoterapeuty, tylko będzie samopomoc, pomoc wzajemna.

Stąd też pochodzą korzenie gry w dobre zachowania. Jednym z celów jest nauczenie dzieci współpracy w zespole. Jest taki etap gry, w którym nauczyciel mówi tylko, jakie jest zadanie, przypomina o zasadach, a potem mówi, że gra w dobre zachowania zaczyna się teraz i nastawia timer.

Oznacza to, że nauczyciel przez następne 15 minut milczy, z wyjątkiem sytuacji, kiedy mówi na przykład tak: „zespół pierwszy otrzymuje minus za złamanie zasady nr jeden. Pozostałym dzieciom gratuluję stosowania się do zasad”. I dalej milczy. Nie koryguje, nie pokazuje, nie mówi, co muszą zmienić. To jest dla nauczyciela trudne, bo zwykle nauczyciel chce podejść do dziecka i pomóc mu albo, nie wiem, skarcić, usadzić. To jest największa trudność dla polskiego nauczyciela. Ma tylko chodzić po klasie, patrzeć, tylko punktować. Mówi: „w zespole trzecim złamano zasadę numer 3.” Widzi to, ale jednocześnie zaznacza: „pozostałym dzieciom gratuluję, że tak świetnie stosują się do zasad”. I znowu milczy. Tylko o to chodzi. Dzieci mają pracować same, ale jednocześnie nie są oceniane indywidualnie, lecz w zespołach. Właśnie to jest to, do czego zmierzam. W tej grze dzieci z czasem zauważają, że uzyskują więcej plusów (lub uzyskują mniej minusów) wtedy, kiedy sobie wzajemnie pomagają.

Jak taka dziecięca pomoc wygląda w praktyce?

Na przykład, gdy Jasiu ma ochotę wstawać, a ustalona zasada jest taka, że w czasie Gry nie wstajemy, to Zosia mówi mu, aby tego nie robił, dla dobra grupy. Tu się zaczyna współpraca. Dzieci zaczynają zmierzać peletonem do mety, a nie delegują lidera, co jest z kolei bardziej europejską koncepcją. Zresztą tak jak czasami wśród kolarzy nie chodzi o to, żeby jeden lider doleciał pierwszy do mety, tylko żeby cała drużyna była na pierwszych pozycjach, tak tutaj dzieci uczą się wartości pracy zespołowej.

To jest właśnie fajne i nowe podejście dla polskiej szkoły, żeby położyć nacisk na współpracę. Pytała Pani o różnice, dlatego o tym opowiadam.

W Polsce, ogółem w Europie, często jest tak, że się cieszymy, gdy jakieś dziecko ma wybitne zdolności i osiąga ponadprzeciętne wyniki. Wtedy to dziecko się premiuje i zauważa. Ono doświadcza wzmocnienia nagrody, zaś inne dzieci pozostają w cieniu, są traktowane jako mało ważne. Z kolei w Grze chodzi o coś innego. Żeby cały zespół, a nie jednostka, osiągał sukces. To jest największa różnica, największe kulturowe wyzwanie. Oczywiście jest to moje zdanie, ale mnie się taki model bardzo podoba.

Jestem absolutnie przekonany, że takiego podejścia nam brakuje tutaj, w naszej części świata. Takiej świadomości, żeby pracować w zespole. Że jest to naturalny sposób, w który działamy, bo widzimy, że razem będziemy mogli zrobić coś lepiej niż w pojedynkę.

Nasz kolega robi coś wolniej? Nie mówimy „ja to zrobię”, to nie jest metoda. A przynajmniej nie zawsze. Czasami trzeba zwolnić, żebyśmy wszyscy dojechali do mety.

To, co Pan właśnie powiedział na temat pracy zespołowej – jak najbardziej się z tym zgadzam.  Rozumiem, że „gra w dobre zachowania” ma na celu pielęgnowanie dobrych postaw u dzieci, zwłaszcza w długofalowym ujęciu. Dzieci nie tylko uczą się asertywności w grupie, ale również wrażliwości na drugą osobę, tego jak jej pomóc, w duchu empatii i wspólnego działania.

Media społecznościowe – ich wpływ na małżeństwo i rodzinę.

2 minut czytania
18.10.2022

W miarę jak postępuje rozwój narzędzi upraszczających komunikację międzyludzką- która obecnie jest możliwa właściwie w każdym czasie i niemal z każdego miejsca globu, stwarzane są nie tylko nowe możliwości, ale także i zagrożenia dla trwałych związków, które odbywają się poza wirtualną rzeczywistością.

Łatwość i szybkość nawiązywania internetowych relacji, flirtu czy poważniejszych form zdrady, połączona z tym, że zdecydowanie prościej jest to ukryć, stawia osoby w związkach w sytuacji mierzenia się z pokusami, o których jeszcze nasi rodzice nie musieli nawet myśleć. Jednocześnie, w wirtualnym świecie można się zatracić również w inny sposób – świadomie bądź nie, traktując bodźce i informacje stamtąd otrzymywane priorytetowo w stosunku do interakcji z „prawdziwymi” osobami, w tym zwłaszcza z partnerem czy małżonkiem.

Niestety dla wielu osób o wiele przyjemniejsze jest bezwiedne przeglądanie treści w Internecie – chociażby tablicy na Facebooku czy instagramowej „lupki” – niż przeprowadzenie w tym czasie krótkiej rozmowy z partnerem lub przytulenie się i po prostu „wspólne pomilczenie”. Często nie docenia się takich drobnych momentów, cementujących relację, mimo że popularne ostatnio „celebrowanie codzienności” jest szeroko promowane właśnie poprzez media społecznościowe. Ciekawy paradoks.

Negatywne oddziaływanie wysokiej aktywności jednego z małżonków w mediach społecznościowych na jakość małżeństwa doczekało się już badań na ten temat. Co więcej, wyciągnięte stąd wnioski wskazują, że cierpi nie tylko druga osoba w związku, ale również cała najbliższa rodzina, zwłaszcza dzieci.[1] Jako że potrzebują one walidacji emocjonalnej od swoich rodziców, fakt, że podczas wspólnej zabawy mama lub tata jednym okiem patrzy w telefon, a drugim układa klocki, normuje w nich przekonanie, że są mniej ważne od tego, co dzieje się na ekranie smartfona. Oczywiście nie popadajmy w skrajności. Jednak, jeśli tak wygląda przeważająca część naszego czasu spędzanego z dzieckiem, należy się nad tym głęboko zastanowić. Zjawisko takie nosi nazwę rodzic niedostępny emocjonalnie.

Warto zadać sobie pytanie, co jest dla nas ważniejsze, osoby, które są przy nas na wyciągnięcie ręki, w rzeczywistym tego sformułowania znaczeniu, czy to, co widzimy i otrzymujemy na każde żądanie, poprzez kliknięcie odpowiedniej komendy w urządzeniach mobilnych.


[1] B. Aydin, S. Volkan Sari, M. Sahin „The Effect of Social Networking on the Divorce Process”, Universal Journal of Psychology 6(1): 1-8, 2018

W cieniu rozwodu – co stoi za decyzją o rozstaniu?

3 minut czytania
14.10.2022

Dla niektórych może być to zaskoczeniem, jednak okazuje się, że procesy o rozwód najczęściej wszczynane są w dwóch miesiącach w roku–w marcu i w sierpniu. Istnienie swego rodzaju sezonu narozstanie, przynajmniej w Stanach Zjednoczonych, udowodnili naukowcy z Uniwersytetu Waszyngton.

Profesor socjologii Julie Brines oraz doktorant Brian Serafini, którzy przedstawili wyżej wskazane wnioski, dokonali analizy procesów rozwodowych w stanie Waszyngton w latach 2001-2015 z uwagi na kryterium daty wniesienia pozwu. W okresie czternastu lat liczba powództw znacznie wzrastała w marcu i sierpniu w porównaniu do pozostałych miesięcy w roku i ta zależność konsekwentnie powtarzała się na przestrzeni badanego okresu. Nie miały na nią istotnego wpływu nawet czynniki takie jak zmiany na rynku mieszkaniowym czy wahania wskaźników bezrobocia.

Przyczyn naukowcy upatrują w cyklicznych świętach kalendarzowych (w tym Bożym Narodzeniu) oraz wakacjach letnich. Jest to zwyczajowo czas, który w dużej mierze spędzamy na kontaktach z rodziną i wspólnych wyjazdach, mając przy tym często nadzieję na naprawę stosunków z małżonkiem.

„Ludzie przejawiają wysokie oczekiwania wobec okresu świąt, pomimo rozczarowań, jakich doznali w poprzednich latach”, [święta] „to okresy w roku, które wiążemy z oczekiwaniem lub szansą na nowy początek, nowy start, coś innego, przejście do nowego okresu życia. Jest to pewien cykl optymizmu”* – twierdzi profesor Brines.

Podobne zjawisko ma miejsce w przypadku wakacji letnich. Wspólne spędzanie czasu, dłuższe niż podczas codzienności przeplatanej pracą i obowiązkami domowymi, ujawnia wady związku, których dotychczas nie dostrzegaliśmy lub staraliśmy się nie dostrzegać. Stanowi to swoiste zderzenie z rzeczywistością i refleksję co do faktycznej kondycji naszego związku.

Mówimy jednak o marcu i wrześniu, skąd zatem ta, mimo wszystko, przepaść czasowa pomiędzy omawianymi wydarzeniami a momentem wniesieniem powództwa? Otóż, zdaniem cytowanej socjolożki, wiąże się to z szeregiem czynności, jakie poprzedzają faktyczne złożenie pozwu, tj. koniecznością rozeznania na rynku usług prawniczych, skompletowaniem odpowiedniej dokumentacji i redakcją samego pozwu. Jednocześnie, w przypadku września, małżonkowie, którzy mają wspólne dzieci, starają się dopiąć wszelkich szczegółów i formalności przed powrotem dzieci do szkoły i nawarstwieniem obowiązków związanych z ich edukacją.

Stąd pierwsze trzy miesiące roku upływają pod znakiem poszukiwań i walidacji decyzji o rozwodzie, na którą wpłynęły doświadczenia przeżyte w okresie świąt. Podobnie wakacyjne wyjazdy sprzyjają konfrontacji z rzeczywistością naszych wyobrażeń na temat związku.

Komentarz adwokat Elżbiety Bansleben

Rzeczywiście, jest to wśród prawników powszechnie znane zjawisko, że w okresie bezpośrednio poprzedzającym Święta Bożego Narodzenia, a również zauważalnie z początkiem nowego roku, w kancelariach adwokackich obserwujemy wzmożony napływ nowych spraw rozwodowych.

Prawdopodobnie wiąże się to z faktem, że w tym okresie każdy stara się nieco zawodowo zwolnić i skupić na rodzinie. Wielu małżonków skłania to ku refleksji nad stanem własnego związku. Partnerzy pokładają nadzieje w tym, że wraz ze świątecznym ciepłem i wzajemną serdecznością uda się naprawić nadszarpniętą relację. Z kolei życie pisze często zgoła odmienny scenariusz. Zamiast wzajemnej pomocy przy robieniu zakupów i spokojnego, wspólnego przygotowywania potraw, nieraz narasta frustracja spowodowana nierównomiernym podziałem świątecznych obowiązków, co przekłada się na refleksje nad całością organizacji życia rodziny.

Rozczarowanie wynikające z konfrontacji własnych wyobrażeń i oczekiwań w porównaniu z nieprzyjemną rzeczywistością niektórych odziera z resztek złudzeń. Pojawia się myśl, czy skoro nawet w święta nie możemy być dobrym, zgodnym małżeństwem, to czy nie jest to znak, że nie ma dla nas już żadnych szans?

Grudzień to również czas podsumowań. Przyglądamy się sobie, swoim wyborom, w tym związkom, z perspektywy mijającego roku. Ponownie, ta chwila oddechu, której często brakuje nam w innych miesiącach, to czas na dokonanie oceny, jak czujemy się w swoim małżeństwie i czy chcemy je kontynuować.

Podobne przemyślenia przychodzą wraz z nadejściem września. Wówczas to także napotykamy w kancelariach kolejną falę nowych spraw rozwodowych. Przyczyny są podobne. Spędzając razem wakacyjny urlop, z nastawieniem na odpoczynek i relaks, niekiedy uświadamiamy sobie, że obecność partnera niesie ze sobą więcej przykrości i smutku niż pozytywnych emocji.

Nie oceniając jednak tych postaw podkreślić należy, że każdy czas, nie tylko świąteczny czy noworoczny, jest dobry, by zastanowić się nad kondycją naszego związku, a przed ostateczną decyzją o ewentualnym rozstaniu zawsze warto przemyśleć, czy nie możemy jeszcze popracować nad związkiem, czy możemy na przykład wspólnie z partnerem wybrać się na terapię. Zdarza się bowiem, że przychodzą do nas klienci wzburzeni kiepskim przebiegiem świąt czy wakacji, których kontaktujemy z psychologiem, a po pewnym czasie okazuje się, że kryzys, z którym się pojawiają, może być przemijający, terapia skuteczna, a małżeństwo ostatecznie okazuje się całkiem udane.

*tłumaczenie własne

Dostęp do cytowanego artykułu https://www.washington.edu/news/2016/08/21/is-divorce-seasonal-uw-research-shows-biannual-spike-in-divorce-filings/

Czy wszystko w związku musi być wspólne?

2 minut czytania
28.09.2022

Kiedy zaczynasz dzielić ze swoim partnerem coraz więcej wspólnych rzeczy – swój czas, miejsce zamieszkania, znajomych – coraz mniej przestrzeni pozostaje tylko dla Ciebie. Aż w końcu może zabraknąć jej zupełnie.

Czy czujesz się dobrze w swojej relacji?

Każda osoba będąca w intymnej relacji na co dzień styka się z różnymi aspektami bliskości i prywatności. Są to wspólne mieszkanie, konto bankowe, wspólne używanie łazienki. I choć dla niektórych dzielenie każdego aspektu życia z drugą osobą nie wydaje się niczym dziwnym, na pewnym etapie związku może okazać się, że zaczyna brakować przestrzeni na indywidualność.

Czy czujesz się zobowiązany do spędzania swojej każdej wolnej minuty z partnerem? Czy przestałeś zajmować się swoimi zainteresowaniami i hobby na rzecz wspólnych aktywności? Czy rozmawiasz i sam spotykasz się ze znajomymi, czy samodzielnie podejmujesz decyzje co do aspektów finansowych? Gdzie są granice Twojej intymności, czy potrafisz jasno powiedzieć „nie”?

Te i podobne pytania powinieneś zadać sobie, gdy czujesz, że zaczyna brakować Ci przestrzeni w Twojej relacji z partnerem.

Dlaczego absolutna „wspólność” jest niebezpieczna?

Mamy różne osobowości, różne zainteresowania, jesteśmy na różnych etapach zawodowych. Jedni lubią godzinami czytać książki, inni tyleż samo przebywać w lesie, a jeszcze inni stawiają na rozwój zawodowy, inwestując w szkolenia, kursy i warsztaty.

Bycie innym od drugiej osoby to najnormalniejsza rzecz na świecie. Dlatego też próba uczynienia każdego aspektu życia z drugą osobą wspólnym jest nienaturalna i może okazać się niszcząca dla związku. Swoimi odmiennościami powinniśmy ubogacać się nawzajem, a nie sprawiać, że czujemy się z drugą osobą obco, nieswojo, nie na miejscu.

Rozmowa jest zawsze dobrym pomysłem.

Jeżeli coś dla Ciebie jest ważne, jeżeli masz swoje pasje – nie obawiaj powiedzieć się o nich swojemu partnerowi. Być może masz inny sposób inwestowania pieniędzy. Może masz zainteresowania, których nie możesz obiektywnie rzecz biorąc dzielić ze swoim partnerem – może to kwestia czasu, umiejętności.

Tutaj potrzebna jest rozmowa, w której powiesz o swoich pragnienia i przedstawisz swoje stanowisko. Łagodnie, ale stanowczo wskażesz granice, które czujesz, że zostały przekroczone. Albo po prostu powiesz o tym, że potrzebujesz czasu tylko i wyłączenie dla siebie – żeby odpocząć od wyzwań dnia, wyciszyć się i wyrazić siebie w sposób, w który nie masz możliwości uczynić przy partnerze.

Co jednak najważniejsze – dzięki czasu spędzonemu osobno, z pewnością znajdziecie mnóstwo nowych tematów, które będziecie mogli ze sobą poruszyć. Dzielenie się, choćby zauważonymi różnicami, to możliwość wartościowego spędzenia czasu z partnerem, a także pozwolenie mu, a przede wszystkim sobie, na rozwój i dalsze poznawanie siebie nawzajem w Waszej relacji.

Szkolne początki – jak pomóc pierwszakowi w nowej klasie.

2 minut czytania
15.09.2022

Nowe znajomości, nauczyciele, tryb dnia. Wraz z początkiem września dla wielu małych dzieci ich dotychczasowy świat zmienia się o 180 stopni.

Nowa klasa – nowe wyzwanie

Dla dziecka pierwszy dzień szkoły to moment, w którym kończy się wakacyjna sielanka, a rozpoczyna się okres obowiązków i nowych zadań.

Część pierwszaków jest przyzwyczajona do ustalonych godzin rozpoczęcia i zakończenia pobytu w placówce szkolnej. Nie jest im obcy dźwięk szkolnego dzwonka i rozumieją, że w czasie lekcji należy słuchać nauczyciela i wykonywać jego polecenia.

Nawet jednak przy znajomości zasad panujących w szkole, przejście z tzw. „zerówki” czy przedszkola do pierwszej klasy szkoły podstawowej jest znaczącym wydarzeniem w życiu każdego pierwszaka. Szczególnie zaś pierwsze tygodnie, a nawet miesiące w nowej klasie będą przeżywać dzieci, które dotąd nie uczęszczały do żadnej instytucji opiekuńczo-wychowawczej bądź kontynuują edukację w nowej placówce szkolnej.

Jak początkowe tygodnie w szkole wpływają na dziecko?

Rozpoczęcie pierwszej klasy może okazać się przeżyciem stresującym, a nawet w pewien sposób destabilizującym emocjonalnie dla nowego ucznia. Szczególnie dla bardzo wrażliwych dzieci ten czas będzie wiązał się ze łzami i krzykiem, które dotąd mogły występować sporadycznie. Dziecko może odmawiać współpracy, grymasić i na wszelkie inne sposoby okazywać swoje niezadowolenie z powodu nauki w nowej klasie.

Dlaczego tak się dzieje? Przede wszystkim należy spojrzeć na to z perspektywy dziecka. Wymienione wyżej zachowania mogą wiązać się przede wszystkim z dostarczeniem dziecku wielu nowych bodźców. Pierwszak poznaje nowe dzieci i nauczycieli, przyzwyczaja się do nieznanego układu korytarzy i sal. Co więcej, podczas lekcji jest zobowiązany do wykonywania poleceń, których mógł do tej pory jeszcze nie znać.

Dziecko wyciągnięte ze swojej strefy komfortu, którą dotąd był dom albo inna klasa, może czuć bezradność, samotność, a nawet lęk wobec nowej sytuacji życiowej, w której się znalazło.

Jak mogą pomóc opiekunowie?

Rolą opiekuna w tych pierwszych chwilach w nowej klasie jest zredukowanie stresu do minimum. Szczególnie warto zadbać o samopoczucie dzieci, które zmierzając do pierwszej klasy nie uczęszczały wcześniej do przedszkola czy „zerówki”.

Dla każdego nowego ucznia pomocne będą słowa otuchy i wytłumaczenie podstawowych zasad, jakie obowiązują w szkole i podczas lekcji. Dziecko powinno zostać zapewnione, że opiekun (bądź inna bliska osoba) będzie na pewno czekać na nie po zakończeniu zajęć, a czas, jaki spędzi w placówce, minie szybciej, niż mu się będzie wydawać. Warto uświadomić pierwszaka, że nowa klasa to absolutnie nie kara za złe zachowanie. Szkoła to przede wszystkim nowa przygoda i możliwość spędzenia czasu ze swoimi rówieśnikami, którzy też na pewno lubią bawić się w chowanego, rysować czy skakać na skakance.

Ponadto opiekun powinien w tym czasie być szczególnie wrażliwy na potrzeby dziecka. Przykładowo może zaistnieć potrzeba ograniczenia innych bodźców po zakończeniu lekcji albo zapewnienie dziecku dłuższej ilości snu. Warto też zapewnić dziecko, że łzy spowodowane zmęczeniem czy smutkiem są w porządku. Pomocne również będzie wskazanie, że może o wszystkim, co w szkole się działo opowiedzieć. Dzięki temu na pewno wspólnie uda się znaleźć dobre rozwiązanie problemów, które napotkało na swojej drodze, zapewniając mu możliwie bezstresowe dołączenie do społeczności szkolnej w nowej klasie.

Alkoholizm w rodzinie – Jak skierować bliską osobę na leczenie?

2 minut czytania
12.09.2022

Co to za choroba i kogo dotyczy?

Alkoholizm to potoczna nazwa choroby, której oficjalna nazwa to Zespół zależności alkoholowej.

Choroba ta wpływa nie tylko na samą osobę uzależnioną. Już od początku może wpływać destrukcyjnie na otoczenie osoby uzależnionej, a szczególnie na jej relacje z najbliższymi. Najczęstszymi ofiarami tej choroby, oprócz samego uzależnionego, jest rodzina, a szczególnie małżonek i wspólne dzieci. Według danych WHO w Polsce na jednego mieszkańca w 2016 roku przypadało 10,4 l czystego alkoholu etylowego[1], co sprawiło, że znaleźliśmy się w czołówce państw europejskich pod względem spożywania alkoholu.

Do kogo należy decyzja o leczeniu?

Tak jak w przypadku każdego uzależnienia, decyzja o podjęciu leczenia należy przede wszystkim do samej osoby uzależnionej. Może się jednak okazać, że osoba uzależniona nie tylko nie chce podjąć się leczenia, ale nawet nie uświadamia sobie problemu ani też tego, w jak negatywny sposób oddziałuje na swoje najbliższe otoczenie. Wówczas należy rozważyć, czy osoba taka nie powinna zostać skierowana na przymusowe leczenie odwykowe.

Gdzie kierować wniosek?

Postępowanie w zakresie przymusowego skierowania osoby uzależnionej od alkoholu na leczenie odwykowe reguluje ustawa z dnia 26 października 1982 r. o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmu (Dz.U. 1982 Nr 35, poz. 230). Zgodnie z nią, tylko sąd może nałożyć na osobę uzależnioną od alkoholu obowiązek poddania się leczeniu w zakładzie lecznictwa odwykowego.

Postępowanie sądowe wszczynane jest na wniosek Prokuratora lub Gminnej Komisji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych (dalej: Gminna Komisja). Jeżeli więc chcielibyśmy, aby takie postępowanie zostało wszczęte, należy odpowiednio zawiadomić jeden z tych organów i poprosić o podjęci czynności. Wniosek do Gminnej Komisji kieruje się do komisji właściwej dla miejsca zamieszkania lub pobytu osoby uzależnionej. Wniosek taki teoretycznie nie musi spełniać specjalnych wymogów formalnych. Natomiast aby Gminna Komisja podjęła się czynności w sprawie musi on zawierać co najmniej dane osobowe osoby uzależnionej, które pozwolą na jej zidentyfikowanie, a także opis sytuacji dający podstawę do skierowania tej osoby na przymusowe leczenie odwykowe.

Skierowanie na przymusowe leczenie będzie możliwe, jeżeli dana osoba wskutek nadużywania alkoholu:

  1. powoduje rozkład życia rodzinnego,
  2. demoralizuje małoletnich,
  3. uchyla się od obowiązku zaspokajania potrzeb rodziny,
  4. systematycznie zakłóca spokój i porządek publiczny.

Przykładowy wzór wniosku można znaleźć tutaj: https://gcz.gdynia.pl/wp-content/uploads/2022/09/formularz-wniosku-o-przymusowe-leczenie-odwykowe.pdf [2]

Postępowanie sądowe

Po złożeniu wniosku do odpowiedniej Gminnej Komisji, ta może zarządzić poddanie się przez osobę uzależnioną badaniu przez biegłego w celu wydania opinii w przedmiocie uzależnienia od alkoholu. Biegły może wskazać również rodzaju zakładu leczniczego, do którego osoba powinna zostać skierowana. Następnie na wniosek Gminnej Komisji sąd właściwy dla miejsca zamieszkania lub pobytu osoby orzeka o obowiązku poddania się leczeniu w terminie miesiąca od dnia wpływu wniosku.

Sąd może orzec obowiązek poddania się leczeniu na tak długo, jak tego wymaga cel leczenia. Czas ten nie może być jednak dłuższy niż 2 lata od dnia uprawomocnienia się postanowienia o skierowaniu osoby na leczenie.

[1] World Health Organization, Global status report on alcohol and health 2018, Geneva, 2018.

[2] Dostęp: 08.09.22 r.

Wina w rozwodzie – czy walczyć o pyrrusowe zwycięstwo?

4 minut czytania
08.09.2022

Proces rozwodowy nierozłącznie kojarzy nam się z kwestią przypisania winy jednemu z małżonków lub z tzw. rozwiązaniem związku małżeńskiego bez orzekania o winie. W krajach Europy Zachodniej zauważalna jest tendencja do pomijania kwestii winy, domniemując, że, zgodnie ze znanym porzekadłem, „wina leży gdzieś pośrodku”, więc nie powinna stanowić istotnego przedmiotu procesu. Na marginesie warto przy tym wspomnieć, że nasze ustawodawstwo nie przewiduje możliwości stopniowania winy.

Podczas gdy często wina jednego z małżonków jest niejednoznaczna, a za rozwodem przemawiają okoliczności niejasne jak „niezgodność charakterów” czy „oddalenie się od siebie”, przesłanka winy nabiera znaczenia w przypadkach skrajnych, tj. związanych z doświadczaniem przemocy, uzależnieniem czy zdradą małżeńską. Ujawnienie dysfunkcyjnych zachowań współmałżonka może bowiem pośrednio wpłynąć na inne decyzje Sądu, chociażby w zakresie władzy rodzicielskiej i opieki nad małoletnimi dziećmi. Małżonek winny, w określonych przypadkach, jest też zobowiązany do zapłaty alimentów byłemu mężowi/byłej żonie.

Odwołując się do zapisów kodeksowych, wskazać należy, że od małżonka winnego (uznanego za wyłącznie winnego rozkładu pożycia) drugi z małżonków może wystąpić z żądaniem zapłaty alimentów, jeżeli rozwód pociąga za sobą istotne pogorszenie sytuacji materialnej małżonka niewinnego. Nie ma też konieczności, aby małżonek niewinny musiał przy tym znajdować się w niedostatku. Jest to tzw. rozszerzony obowiązek alimentacyjny małżonka wyłącznie winnego (art. 60 § 2 kodeksu rodzinnego i opiekuńczego).

Szczególnie ważne jest to w odniesieniu do małżeństw, w których model rodziny przewiduje, że jeden z małżonków jest wyłącznie odpowiedzialny za pozyskiwanie środków finansowych na jej utrzymanie, drugi zaś skupia się na prowadzeniu gospodarstwa domowego i opiece nad dziećmi. Osoba zajmująca się tylko domem, w momencie rozpadu małżeństwa nie posiada żadnego zabezpieczenia ekonomicznego. Często też ma trudności ze znalezieniem zatrudnienia, ponieważ lata spędzone poza rynkiem pracy spowodowały, że jej kwalifikacje i doświadczenie nie przystają do obecnych realiów, przez co przestała być konkurencyjna. Szczęściem, z uwagi na zmiany społeczne w postrzeganiu tradycyjnych ról rodzinnych, takich sytuacji powoli jest coraz mniej.

Podział ról w małżeństwie, w ramach których żona zajmowała się wychowaniem i codzienną troską o dziecko, a mąż pracując zawodowo, miał dostarczać środków utrzymania dla rodziny – w sytuacji kiedy niepracująca żona na skutek rozwodu zostaje tych środków pozbawiona i musi sama zabiegać o ich pozyskiwanie, stanowi o znacznym pogorszeniu jej sytuacji spowodowanej rozwiązaniem małżeństwa (Wyrok Sądu Apelacyjnego w Krakowie z dnia 18 marca 2015 r., sygnatura akt I ACa 5/15).

Jednocześnie, w przypadku, gdy odstąpiono od orzekania o winie, każdy z rozwiedzionych małżonków, jeśli znajduje się w niedostatku, może zażądać zapłaty alimentów na swoją rzecz. Kryterium niedostatku jest zatem pojęciem bardziej restrykcyjnym niż istotne pogorszenie sytuacji materialnej. Dlatego też często sytuacje, które moglibyśmy uznać za istotne pogorszenie sytuacji materialnej, nie będą wystarczające dla uznania wystąpienia niedostatku.

W niedostatku znajduje się ten, kto nie może własnymi siłami zaspokoić swoich usprawiedliwionych potrzeb w całości lub w części; a usprawiedliwione potrzeby to takie, których zaspokojenie zapewni uprawnionemu normalne warunki bytowania, odpowiednie do jego stanu zdrowia i wieku. (Wyrok Sądu Apelacyjnego w Gdańsku z dnia 03 lutego 2016 r., sygn. akt III Aua 1455/15).

Podkreślenia przy tym wymaga, że już sam fakt możliwości podjęcia pracy zarobkowej zapewniającej środki pieniężne na spełnienie podstawowych potrzeb, nie pozwala na przyjęcie, że taka osoba znajduje się w niedostatku (Wyrok Sądu Rejonowego w Białymstoku z dnia 13 maja 2014 r., sygn. akt IV RC 494/13).

Kwestia zasadności wniosku o orzeczenie winy przez Sąd jest zatem pewną kalkulacją zysków i strat.

Nie zapominajmy jednak, że kwestia ta nie jest znów taka zero-jedynkowa. Jeśli złożymy zgodny wniosek o odstąpienie od orzekania o winie, pomimo że ewidentnie leżała ona po stronie drugiego małżonka, pamiętajmy, że w przypadku, gdy to on znajdzie się w niedostatku, ma prawo zażądać alimentów od nas. Jedynie wyłączna wina wyklucza taką możliwość.

Badanie tej okoliczności w procesie istotnie wydłuża czas jego trwania. Wiąże się to dla nas z dłuższym przeżywaniem rozwodu, pozostajemy w sytuacji, w której już nie chcemy być, jesteśmy zmuszeni spotykać małżonka na sali sądowej.

Wyczerpujące zaangażowanie emocjonalne i pozostawienie sprawy rozwodu sprawą otwartą poddaje w wątpliwość to, czy powstałe w ten sposób zmęczenie psychiczne zostanie wynagrodzone poprzez orzeczenie o winie. Należy przeanalizować realność naszych żądań. Sąd bada bowiem możliwości zarobkowe i sytuację finansową każdego z małżonków. Jeśli dysproporcje są rzeczywiście znaczące – możliwe, że warto powalczyć.

Jako adwokat doradzam jednak klientom, aby uważnie przyjrzeli się wszystkim „kosztom” związanym z procesem, nie tylko tym wyrażonym w pieniądzu. Koszty procesu, koszty pomocy prawnej, koszt psychiczny związany z publicznym rozdrapywaniem ran, czas poświęcony na kontakt z Kancelarią i wizyty w sądach, to dopiero pełen obraz rzeczywiście ponoszonych kosztów. Z drugiej strony zwracam uwagę na to, że ustalenie winy pociąga za sobą konieczność wyciągania na światło dzienne tematów związanych z rodziną, uwidaczniających np. postawy moralne małżonków. Te okoliczności mogą mieć wpływ na stosunki pomiędzy rodzicami a dziećmi ustalane przez Sąd.

Gwoli przykładu, w procesie rozwodowym, w którym okoliczność, że mąż, ojciec dwójki wspólnych dzieci stron, zdradzał małżonkę, będzie przedmiotem orzekania o winie i zostanie udowodniona za pomocą dowodu z zeznań świadków czy korespondencji świadczącej o zdradzie, będzie brana przez Sąd pod uwagę przez pryzmat powierzenia stronom władzy i opieki nad dziećmi.

Natomiast przy sporach dotyczących wyłącznie spraw dzieci, kwestie dotyczące drugiej strony podnoszone są jedynie fragmentarycznie. W przypadku badania przesłanki winy w postępowaniu rozwodowym, Sąd jest zobowiązany prześledzić całokształt przebiegu małżeństwa, przez co wszelkie naganne zachowania małżonka uzasadniające przypisanie mu winy za rozkład pożycia małżeńskiego mogą stać się automatycznie podstawą do ukazania demoralizującego wpływu tego małżonka na dzieci i oceny jego wydolności wychowawczej.

Orzeczenie winy może zatem nieść ze sobą wymierne korzyści – swoisty sukces moralny i efekt ekonomiczny, w postaci pozyskania środków od małżonka wyłącznie winnego. Sami musimy jednak ocenić, czy w ostatecznym rozrachunku nie odniesiemy jedynie pyrrusowego zwycięstwa, a energia i czas poświęcone na spór sądowy nie zostałyby lepiej spożytkowane na samorozwój i pomnażanie własnych przychodów. Odpowiedniej oceny musimy dokonać na podstawie własnych możliwości, zarówno finansowych jak i psychicznych.

Adw. Elżbieta Bansleben

Wywiad z Panem Arturem Kolasą – część II.

8 minut czytania
01.09.2022

W drugiej części wywiadu z Panem Arturem Kolasą przyjrzymy się problemowi przemocy z perspektywy osoby stosującej przemoc – jak zdać sobie sprawę z własnych szkodliwych zachowań, a następnie eliminować je i zastępować empatycznym współodczuwaniem. Kontynuujemy również rozmowę o innych, nieoczywistych formach przemocy, z jakimi możemy się spotkać na co dzień. Nasz rozmówca swoją postawą oraz nieustannym doskonaleniem siebie, wspieraniem i inspirowaniem innych do zmiany, zachęca nas do udziału w trudnej, ale satysfakcjonującej podróży, jaką jest praca nad samym sobą.

Wywiad przeprowadziła aplikantka adwokacka Alicja Delestowicz-Reda.

Alicja Delestowicz-Reda: Czy uważa Pan, że osoby stosujące przemoc też mogą być w jakimś sensie ofiarami?

Artur Kolasa: Tak, zazwyczaj tak może być, przy czym oddzielamy tutaj osoby z osobowością psychopatyczną, które czerpią przyjemność z zadawania komuś bólu. Cały system, który jest w człowieku, to jego jakby „oprogramowanie”, żeby ono osadziło się w przestrzeni człowieka, wgryzło się w jego matryce, to musi skądś je zaczerpnąć. To może być mnóstwo rzeczy. Tak też będzie to np. wyłączona empatia, bo dziecko przykładowo było bite i żeby przeżyć, to dziecko odcina się, choć nie dzieje się tak w każdym przypadku. Jeżeli był taka przemoc, to ten sposób funkcjonowania wrasta w człowieka. I później on wchodzi w relacje. A społeczeństwo dojrzewa i teraz należy zrobić korektę do tego, że rozwinęło się społeczeństwo. Teraz dzieci bić nie wolno, człowiek musi się podregulować. Bardzo często jest tak, że osoba, która nic ze sobą nie robi, czasem staje się katem, jeżeli wcześniej doświadczyła tej przemocy. Ale tak wcale nie musi być, to nie jest reguła, to indywidualna sprawa zawsze. Ktoś może od czasu do czasu stosować przemoc, bo taki miał model. „Ale ty gruba jesteś” – to wystarczy.

Czyli to nie zawsze jest tak, że te przemocowe zachowania są regularne?

Nie muszą one występować codziennie, co tydzień, tylko co jakiś czas. Może ktoś miał złe doświadczenia, model pokazany w trakcie dzieciństwa albo widział to później w szkole i jako dorosły przemoc stosuje poprzez „wrzutki”. Wynika to z niskiego poczucia własnej wartości. To mogą być niezauważalne rzeczy, przez co człowiek dorasta w lęku.

Co Pan rozumie przez „wrzutki”?

Przykładowo, dziewczyna chce zrobić prawo jazdy. Słyszy: „a po co? ty się nie nadajesz”. Znam taką rodzinę. Młode małżeństwo z dwójką dzieci. Mąż podcina żonie skrzydła cały czas, żeby ona czasem się nie usamodzielniła. Nie pozwala na różne rzeczy, ogranicza ją. On jej nie bije, ale, wie Pani, występuje kontrola. Właśnie to podcinanie skrzydeł. Że się nie nadaje, na coś jest „za głupia”. To są pojedyncze rzeczy. Inny przykład podobnego zachowania – widzę, że moja dziewczyna ładnie wygląda, ale jej tego nie powiem. Powiem jej za to, że jest gruba i brzydka. Po to, żeby się lepiej nie poczuła. Takie rzeczy mogą być nawet mówione nieświadomie.

Powiedzmy, że mamy dwie osoby, które są w relacji. Jedna słyszy od drugiej słowa, które powodują, że źle się czuje; coś ją w tym komunikacie rani. W reakcji na to milczy albo mówi „nie mów tak do mnie”. Pierwsza osoba odpowiada: „przesadzasz”, „ty to masz problemy”, „o co ci chodzi”. Czy to też już jest forma przemocy? Czy to jeszcze znajduje się w przestrzeni, powiedzmy, „neutralnej niezgody”?

Nie wiem, czy Pani jest w relacji czy nie, ale weźmy taki przykład. Zgubiła Pani portfel z dokumentami, gdy wracała Pani dzisiaj do domu z pracy. Mówi Pani o tym swojemu partnerowi, a on odpowiada: „dobra, nie przesadzaj”. A Pani jest tym cała roztrzęsiona. Proszę spróbować sobie wyobrazić taką sytuację. To, że zgubiła Pani portfel jest dla Pani ważne – były w nim karty płatnicze, dokumenty. Liczyła Pani na wsparcie, wierzyła w relację z partnerem.  A on mówi „dobra, nie przesadzaj”. Co się dzieje w środku, w człowieku, który usłyszał taki komunikat? To jest podważanie czyichś uczuć. Tego też trzeba się oduczyć – że ja nie mam prawa tak robić, uczucia są rzeczą niepodważalną.

Ja nie mam wpływu na to, co czuje druga osoba, ale mam wpływ na to, co ja z tym zrobię

Przykładowo, albo komuś ufam, albo nie, gdy mówi, że boli go głowa. Jak ja mam to podważyć? Skąd ja mogę wiedzieć, czy ta głowa rzeczywiście boli? Takie podważanie jest bez sensu. Gdy jestem w relacji nastawiony egoistycznie – cały czas „na branie” od tej drugiej osoby, w ogóle nie interesuję się nią samą, to to jest relacja dysfunkcyjna.  Relacja powinna być oparta na wspieraniu siebie nawzajem, na tym by ludzie byli otwarci „na dawanie” drugiej stronie. Tego trzeba się z czasem nauczyć.

Jak możemy nauczyć się być lepszą osobą w relacjach z partnerem lub partnerką, nastawić, jak Pan to mówi, „na dawanie”?

Po trzynastu latach pracy nad sobą, to ja dzisiaj dbam o takie rzeczy. Przychodzi to z czasem. Nie jestem święty, ale coraz lepiej mi idzie w relacjach. Teraz są to subtelne korekty – jakiego użyłem tonu głosu, czy użyłem odpowiedniego słowa, czy we właściwym momencie, i tak dalej. Nad relacjami, nad sobą, trzeba pracować całe życie. Wracając, dopiero dzisiaj mogę właśnie sobie powiedzieć, że to jest łatwy proces, ale niektóre rzeczy nadal pozostają trudne. Pierwsza terapeutka, z którą pracowałem nad przemocą, powiedziała – kup sobie podręcznik savoir-vivre, zrobimy z ciebie dżentelmena. Z tego też płynie fajny przekaz. Człowiek jest plastyczną istotą i, w zależności, od predyspozycji oczywiście, może się „oczyścić” ze złych zachowań. Może się tego nauczyć – tak, jak można się nauczyć jeździć samochodem, tak można nauczyć się być dżentelmenem. Z drugiej strony, na pokaz można się nauczyć bardzo dużo. Dlatego tutaj jeszcze jest do zrobienia „wewnętrzna praca”, że faktycznie jestem spójny – to, co robię jest spójne z tym, co czuję. Wtedy wzrasta człowiekowi poczucie własnej wartości – pod warunkiem, że nie gram pewnej „roli”, tylko myśli idą w parze z czynami.

Czyli rozumiem, że to nie jest tak, że człowiek uświadamia sobie, że stosował przemoc, więc idzie do terapeuty, a terapeuta daje mu magiczną receptę, mijają trzy miesiące i gotowe. Tylko to jest praca nad sobą na całe życie. Czy zgodzi się Pan, że wręcz można zaryzykować stwierdzenie, że po takich przeżyciach można wyjść jeszcze lepszym niż gdyby się ich nie doświadczyło?

Zgadzam się. Wie Pani, rozwój jest bardziej niekomfortowy dla samego zainteresowanego. Po pierwsze, taki zainteresowany żyje sobie w nieświadomości, bo nie ma kontaktu z empatią. Więc on nie zauważa tego, że krzywdzi drugą osobę. Życie jest poukładane pod niego i ma złudne poczucie kontroli. Dlatego, gdy taka osoba będzie „wychodzić z przemocy”, to dla niej samej będzie to doświadczenie dyskomfortowe, ponieważ w grę wchodzi też współuzależnienie. U nas funkcjonuje takie powiedzenie, że gdy rodzina zaczyna zdrowieć, to facetowi nie zawsze to pasuje. Musi, na przykład, sam zacząć sobie prać skarpetki. Okazuje się, że trzeba samemu o siebie zadbać.

Podkreślając wrażliwość, piękno i możliwości każdego człowieka, wyjątkowość tego, czym jest życie i może być życie, nie będzie czasu na powtórkę. Mamy określony czas na to, aby się rozwijać. Zachęcam do tego. Żeby się rozwijać, pracować nad sobą i uczyć się takich zachowań. Do wielu osób to nie dotrze, nawet tego nie usłyszą. Istnieje pokolenie ludzi, którzy są już tak głęboko osadzeni w dysfunkcyjnych zachowaniach, że tacy pozostaną. W tym miejscu ma znaczenie też druga sprawa – wady charakteru, nasze instynkty, które ulegają wynaturzeniu. Za tym jednocześnie idzie pycha, która daje przekonanie, że „ja wiem wszystko najlepiej”. Fajnie ten problem społeczny ukazano w filmie „Dzień świra” Marka Koterskiego poprzez słowa „moja racja jest mojsza”. Problem u ludzi polega na tym, że każdy jest przekonany, że wie najlepiej, jak powinno być. Nie biorą pod uwagę tego, że to, co widzą jest tylko ich perspektywą.

Co może Pan poradzić osobom, które za wszelką cenę chcą udowodnić innym swoją rację, a przy tym wskazują, jaki ktoś jest, zamiast mówić o swojej perspektywie?

Najbezpieczniejszą formą komunikacji, według mnie, jest dzielenie się swoim doświadczeniem. Na zasadzie: „moim zdaniem jest tak, ja czuję tak, ja to widzę tak”. Tu pojawia się to, o czym już rozmawialiśmy – nie podważam takiego doświadczenia, bo jakim prawem. Jeśli Pani powie: „ja to widzę tak”, a ja powiem: „a ja to widzę tak”, to mamy dwa wyjścia. Będę Panią przekonywał, że Pani „racja” nie jest dobra, a Pani będzie przekonywała mnie do swojej i będziemy się ścierać. Możemy też zaakceptować, że Pani to widzi tak, a ja to widzę tak i to jest OK. Po prostu, ja mam tak, a Ty masz tak. Aha, to Ty masz tak! Zaczynamy się rozumieć.

Z drugiej strony należy uważać, aby nie wejść w komunikat „ty”: „twoje jest takie”. Nauka konstruowania komunikatów „ja”, czyli takie układanie wypowiedzi, żeby mówić o sobie i o własnych uczuciach, zapobiega atakom na drugą osobę. Człowiek ma w sobie tak zwany „automatyzm na walkę”. Często poznaję ludzi, którzy nie umieją inaczej rozmawiać niż jak w potyczce na argumenty. Ja wtedy mówię: po co? Nie potrzebuję ci niczego udowadniać ani też nie potrzebuję, żebyś ty mi coś udowadniał, bo wierzę, że masz taką perspektywę.

Czyli musimy być otwarci na drugą osobę, jej doświadczenia, uczucia, punkt widzenia? Niekoniecznie od razu zmieniać własny pogląd na sprawę?

Mam czterdzieści dwa lata, często zdarza się, że zmieniam zdanie, jestem na to otwarty. Jednak przekonywanie mnie, że „źle widzę”, gdy to jest moja perspektywa, nie zachęca do zmiany zdania. To są takie niuanse, dzięki którym lżej się nam żyje. I mnie, i innym. Przestaję dręczyć ludzi przekonywaniem, że „ja wiem wszystko lepiej”, zmieniam ton głosu. W teorii wszystko wiedziałem – uczyłem się, chodziłem na terapię. Ale dopiero mój pies pokazał mi w praktyce, jak każde moje zachowanie ma wpływ na drugą istotę. Każde. Najmniejsze. Warto podkreślić, że zachowania przemocowe to w 7% są słowa. Reszta to jest ton głosu, gestykulacja, pewna energia, jaka idzie za słowami. Uświadomiłem to sobie, gdy mój pies wpadł pod auto. Wszystko przez to, że krzyknąłem na niego. Byłem z nim na spacerze i on się tak wystraszył mojego krzyku, że uciekł pod samochód. Dopiero wtedy do mnie dotarło, że mam ogromną moc w sobie. Że mogę tak bardzo wpłynąć na drugą istotę, nawet nie muszę użyć przy tym siły. To jest też odpowiedź na pytanie jak kategoryzować zachowania przemocowe. Wydrę się na psa, pies wpadnie pod samochód i zginie. Taka niepozorna przemoc doprowadziła do strasznego finału.

Myślę, że z tego, co Pan powiedział, można wyciągnąć też pozytywny przekaz. Powiedział Pan, że mamy moc. Mamy moc, by zrobić coś złego, ale mamy też moc zrobienia czegoś dobrego.  

Zgadzam się. Z destrukcji można się uwolnić. Tylko dla takich osób jest potrzebne wsparcie. Mądre, bezpieczne, z towarzyszem. Programy korekcyjno-edukacyjne nie za bardzo to oferują. Chodzi o to, że taka osoba pozostaje na bieżąco w procesie zmiany, w którym warto, by ktoś przy niej był. Myślę o napisaniu książki, o takim przewodniku. Dla osoby stosującej przemoc, która zaczyna pracę nad sobą. Co ją czeka. Krok po kroku. Taka osoba musi się skonfrontować z różnymi przeciwnościami, z różnego rodzaju dyskomfortem, o czym już wspominaliśmy.  Musi mieć wsparcie i motywację na tyle dużą, żeby się nie zniechęcić. Takiej osobie na pewno będzie przez to łatwiej.

Mówiąc chociażby o wstydzie. Facet, który musi sam przed sobą stanąć i powiedzieć: „ty, stary, jesteś damskim bokserem”. To jest ogromny ciężar, który trzeba udźwignąć. Ale należy też powiedzieć sobie: „stary, no niestety, takie rzeczy zostały tobie wdrukowane, tak cię potraktowano, niestety tak jest, ale od tej pory robisz wszystko, co w twojej mocy, żeby żyć inaczej”. Uczymy się życia inaczej. Wybacz sobie, ale nie zapomnij. Pojawiają się też niepowodzenia. Jak w sytuacji z gotowaniem obiadu.[1] Łatwo się zniechęcić. Mechanizmy przemocy, nasze ego stworzone ze zlepku różnych doświadczeń, będą każdą dostępną furtką walczyły o swoje przetrwanie. Dopiero za ich porzuceniem idzie wolność – gdy człowiek stanie w prawdzie, wtedy ta walka ego nie ma racji bytu. Ja tego wszystkiego doświadczyłem. Myślałem, że w pewien sposób umieram. Nie byłem w stanie wyobrazić sobie przyszłości, nawet następnego dnia. Bo runęło wszystko, w co do tej pory wierzyłem.


[1] Pierwsza część wywiadu.

Czy chciałby Pan jeszcze o czymś powiedzieć albo podkreślić na koniec? Pana perspektywa jako osoby, która ma ogromne doświadczenie w pracy nad przeciwdziałaniem przemocy, w spotkaniach z osobami stosującymi przemoc, jest niewątpliwie cenna.

Chciałbym, aby to, co mówię zachęciło ludzi do pracy nad sobą. Najważniejsze jest wskazanie pewnych rozwiązań. Na przykład, jak pokierować zachowaniem osoby, która obserwuje z boku akty przemocy. Jeżeli dochodzi do przemocy fizycznej, zgłaszamy. To jest moja perspektywa. Jeżeli w rodzinie dzieje się coś złego, to też rozmawiamy, stawiamy granicę. Z przemocą się nie negocjuje. Niesie ona ze sobą bardzo straszne konsekwencje.

Jeżeli jest para z dzieckiem i dochodzi do przemocy, a widzi to siostra, to nawet jeżeli ma ona dobre relacje ze szwagrem, to tu kierujemy się dobrem dziecka. Bo dziecko widzi jak mama jest bita. Ja jestem jego ciocią, więc idę do ośrodka interwencji kryzysowej, proszę o rozmowę ze specjalistą – dowiaduję się, co mogę zrobić w takiej sytuacji. Są różne formy działania. Żeby przemoc przestała istnieć, to trzeba ją ujawnić. Nazywanie rzeczy po imieniu obniża poziom lęku, więc rozwiązaniem dla siostry (matki) też będzie szukanie pomocy na zewnątrz.

W sytuacjach, gdy sąsiadka widzi, że co się dzieje, jest dzielnicowy, do którego może się zwrócić. Teraz są narzędzia, którymi od razu można odseparować sprawcę przemocy od innych. Przecież może dochodzić do różnych strasznych rzeczy, jeżeli słychać krzyki, nie wiemy, co dokładnie się dzieje. Ja kiedyś też dzwoniłem na policję. W rodzinie, gdy jestem partnerem i widzę, że jest przemoc, to idę szukać pomocy samemu, na własną rękę. Nie mam wpływu na drugiego człowieka. Mogę postawić granicę. To jest ważne. Przemocy stawiam granicę. Ja muszę to zobaczyć. Jeżeli tkwię dziesięć lat w przemocy, pięć lat, trzy lata, dwa miesiące i byłam lub byłem wyzywany, nie daj Boże, bity, i coś się we mnie dzieje, że ja w tym tkwię – idę i szukam pomocy. Idę do terapeuty, do specjalisty. Szukam punktu

odniesienia, żeby z kimś porozmawiać o tym, co się dzieje i dlaczego ja sobie na to pozwalam. Że przez miesiąc ktoś się nade mną znęca, a ja nic z tym nie robię. Nie jestem w stanie siebie obronić. Tkwię w tym i nie szukam pomocy.

Wracając do naszej Facebookowej grupy dodam, że polecamy tam sobie książki samopomocowe. Jedna z nich ma tytuł „Wyjście z cienia. Poradnik dla osób doświadczających przemocy w rodzinie”.[1] Inna książka to „Życie ze złością” autorstwa Ron Potter-Efron – dla osób, które stosują przemoc w rodzinie.

Jak wspomniałem, chciałbym, aby to, co mówię zachęciło ludzi do pracy nad sobą.


[1] Egzemplarz dostępny pod adresem: http://archiwum.pcpr.suwalski.pl/wyjscie-z-cienia-poradnik-dla-osob-doswiadczajacych-przemocy.pdf

Budowanie więzi z dziećmi w okresie letnim.

2 minut czytania
30.08.2022

Kiedy myślimy o tym, jak zorganizować czas najmłodszym podczas wakacji letnich, niekiedy czujemy się winni. Że nie możemy zapewnić im zagranicznych wakacji. Że większą ich część spędzą u rodziny, a nie na różnorodnych atrakcjach. Warto w tym miejscu przypomnieć sobie, że najcenniejszym, co możemy dać dzieciom nie są wyszukane rozrywki. Jest to nasz czas i poświęcona im w tym czasie uwaga.

Nasz rodzinna miejscowość jako ukryty skarb wspomnień

Nawet zwykły spacer po miejscowości, w której dorastaliśmy, może okazać się świetną okazją do opowiedzenia dzieciom części swojej historii. Do której szkoły uczęszczaliśmy, w którym parku najczęściej odpoczywaliśmy na ławce i zwierzaliśmy się przyjaciołom ze swoich sekretów, dokąd poszliśmy z pierwszą sympatią na wyczekaną randkę. Takie z pozoru błahe opowieści pozwalają dziecku zobaczyć nas w innym świetle. Bardziej obrazowo zrozumieć, że kiedyś też byliśmy w ich wieku, że targały nami podobne myśli, emocje, wątpliwości czy problemy.

Wspólne spędzanie czasu z dziadkami

Podobnie aktywizować można dzieci i ich dziadków. W ich kontaktach różnice pokoleniowe mogą dawać o sobie znać. Sposobem na znalezienie wspólnego języka może okazać się angażowanie dzieci w proste czynności związane z codziennością dorosłych. Taką aktywnością może być np. wspólne przygotowywanie przetworów – na zimę oraz do natychmiastowego spałaszowania. Dzieci czują się potrzebne, ze swojej perspektywy odczuwają wpływ na efekt na podobnym stopniu, co dorośli. Tak przyrządzone smakołyki zjedzą też zdecydowanie chętniej niż powstałe bez ich udziału.

Mali pomocnicy w kuchni i ogrodzie

Zadania dzieci mogą być polegać np. na zbieraniu warzyw lub owoców w ogródku. Ich starannym umyciu, podawaniu dorosłym odpowiednich przypraw, naczyń i przyrządów kuchennych. Dzieci mogą pilnować, aby zawartość garnka nie wykipiała, obserwować jak w piekarniku wyrasta ciasto rozrobione przy ich udziale. W całym procesie dorośli mogą przemycić własne historie. To, jak oni kiedyś pomagali przy robieniu dżemów, dekorowaniu ciast czy wycinaniu kształtów klusek. Dzieci czują przez to, że są częścią pokoleniowej wymiany. Przeżywają podobne sytuacje, co wcześniej ich rodzice i dziadkowie. Pomaga to w budowaniu więzi i poczucia wspólnoty.

Dobre wspomnienia na całe życie

Jeśli sami wrócimy pamięcią do czasów własnego dzieciństwa, może się okazać, że właśnie takie obrazy pojawiają nam się przed oczami. Uśmiechnięte twarze, wzajemne zaczepki, odgłosy śmiechu, umorusane od składników do ciasta dłonie. W ten sposób możemy też sobie uświadomić, że to, co najlepiej zapadło nam w głowie, to emocje, jakie towarzyszyły całemu przedsięwzięciu. Czasem już nie pamiętamy dokładnie, jak wyglądała powstała w jego wyniku potrawa. Za to doskonale możemy odtworzyć to, co wówczas czuliśmy – radość, więź, zrozumienie, szczęście, poczucie bezpieczeństwa.

To z tymi pięknymi odczuciami powinniśmy wypuścić swoje dzieci w świat, aby mogły zawsze do nich wracać jak do bezpiecznej przystani. A jednocześnie kultywować tradycje wspólnego kucharzenia w przyszłości z własnymi dziećmi.